ks. Wojciech

ks. Wojciech

TY TEŻ BĘDZIESZ TAK SŁUŻYŁ

 


Zacznę od tego, że zdecydowanie nie należę do tych osób, które z niemowlęcego becika nieudolnie krzyczały, że chcą zostać księdzem. Wręcz przeciwnie, nigdy nie brałem pod uwagę takiej opcji. Myślałem raczej o szczęśliwym życiu rodzinnym. Jak się później okazało, Bóg miał inny plan i pewnego dnia Jego powołanie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Ale od początku...


Od najmłodszych lat starałem się żyć zwyczajnie, ot tak po prostu, z dnia na dzień. Moją pierwszą pasją była piłka nożna. Po szkole kopałem ile się dało, wydeptując wraz z kolegami osiedlowe trawniki. Oczywiście, chciałem wówczas zostać piłkarzem. Niestety, nieźle zapowiadająca się kariera skończyła się z pierwszą groźniejszą kontuzją. Czas szkoły podstawowej był okazją do nawiązania relacji ze znajomymi ze szkolnej ławki. Najlepsze ku temu możliwości stwarzały szkolne dyskoteki, czy też tzw. prywatki u znajomych z klasy, w których zawsze chętnie brałem udział. Liceum to, oprócz poważniejszej nauki, czas poznawania świata, ludzi, czas rozrywki i dobrej zabawy. Chyba nigdy wcześniej, ani nigdy później, pieszo czy też środkami komunikacji miejskiej, nie zwiedziłem tak dokładnie mojego rodzinnego miasta i wielu ciekawych i mniej ciekawych miejsc. Sam nie wiem, jak to wtedy wytrzymałem. Jednym słowem, okres mojego dzieciństwa i dorastania określiłbym jako normalny. I rzeczywiście, owa normalność została potwierdzona przez moich znajomych wówczas, gdy dowiedzieli się o mojej decyzji wyboru drogi życiowej. Usłyszałem wtedy niepewne: Ty? Na księdza? Chyba żartujesz... Nie uwierzę, jak cię nie zobaczę w sutannie. Tak właśnie było. Po prostu mi nie wierzyli. Ale jak im miałem to wtedy udowodnić...?

Pisząc o powołaniu, trzeba wrzucić kilka myśli bliższych Panu Bogu i Kościołowi. Przecież to wszystko jest Jego pomysłem. Ja jedynie starałem się być choć trochę posłuszny i zbytnio nie przeszkadzać Bożej łasce. Moja bliższa przygoda z Bogiem i Kościołem zaczęła się w wieku niemowlęcym. Jako że pochodzę z rodziny religijnej i praktykującej, Rodzice od najmłodszych lat zabierali mnie z sobą na niedzielną Mszę Świętą. Początkowo mój udział w Eucharystii ograniczał się do zabawy pieniążkiem przeznaczonym na tacę. Mniej więcej w wieku przedszkolnym moja Mama wpadła na szalony pomysł (choć Ona sama twierdzi, że to moja fantazja) uszycia dla mnie komży i kupienia dzwoneczka. A wszystko przez procesje Bożego Ciała, w czasie których wciskałem się w kolejkę ministrantów i maszerowałem, dzwoniąc własnym, małym dzwoneczkiem. Hałasu zbyt wielkiego wówczas nie narobiłem, ale przynajmniej nie nudziłem się w czasie długiej drogi, a moi Rodzice mogli spokojnie uczestniczyć w liturgii.

 

Oczywiście nie szykowałem się wtedy na ministranta, jednak koniec końcem zostałem nim. Stało się to dopiero w trzeciej klasie podstawówki. Kolega, z którym uczęszczałem na lekcje religii, namówił mnie, prawie na siłę, abym przyszedł i spróbował. Ponieważ grupa ministrantów w mojej parafii była dość znaczna, a i towarzystwo wydawało się całkiem przyzwoite, zostałem i muszę przyznać, że nawet zaczęło mi się to podobać. Sumiennie uczestniczyłem we wszystkich zbiórkach i dyżurach liturgicznych. Niestety, z tego powodu cierpieli moi Rodzice, którzy nie byli w stanie zaplanować dosłownie nic, ponieważ zawsze na przeszkodzie stało jakieś spotkanie czy obowiązek. Początkowy zapał minął jednak z upływem czasu i sytuacja (ku zadowoleniu moich bliskich) unormowała się znacznie. Później zostałem lektorem i sprawa nabrała poważnych kolorów. Na naszej grupie spoczywała troska o liturgię w parafii. Wszystko jednak z umiarem. Służba przy ołtarzu była tylko dodatkiem do normalnego, młodzieżowego życia, z którego starałem się skrzętnie korzystać.

 

Niemały zamęt zaczął się dopiero w wakacje po pierwszej klasie liceum. Wraz z moim bratem ciotecznym wybraliśmy się na pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Trochę modlitwy, śpiewania i zabawy, nowe (całkiem ładne) znajomości i kupa śmiechu z powodu kilogramów zbędnych rzeczy, które my, pielgrzymkowe żółtodzioby, zabraliśmy ze sobą z domu. W tych trudnych warunkach (spowodowanych własną nierozwagą) zrodziła się kolejna, nieosobowa miłość mojego życia – pielgrzymowanie. Na szlaku poznałem grupkę zwariowanej młodzieży, która, jak się później okazało, należała do tej samej co ja parafii. Dowiedziałem się, że są oni z Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Samo stowarzyszenie nie wzbudziło u mnie zbytniego zainteresowania, jednak ludzie, z którymi złapałem klimat, bardzo przypadli mi do gustu. Efektem tej znajomości było zaproszenie do owej grupy, którą z przekąsem nazywałem początkowo sektą. Wciągnąłem się i uczestnicząc w spotkaniach formacyjnych i trochę rozrywkowych bardziej zbliżyłem się do Boga i zacząłem kręcić się częściej przy kościele.

W maju trzeciej klasy liceum wydarzyło się coś nieoczekiwanego i dziwnego zarazem. Pewnego dnia nie mogłem uczestniczyć w wyjeździe na zawody sportowe. Moi znajomi z KSM-u pojechali, a ja musiałem pomóc Rodzicom w pracach polowych na działce. Zadanie, jakie postawiono przede mną, dotyczyło wykoszenia trawy w sadzie owocowym. Dodam, że był to sad dość znacznych rozmiarów, tak więc cały dzień z głowy. Nieco zdołowany z powodu straconego wyjazdu zabrałem się do pracy. I w tym, najmniej oczekiwanym momencie w sercu odezwał się Pan Bóg. Zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic (dla Niego było to przecież sprawą oczywistą) zaprosił mnie na drogę powołania. W jaki sposób? Najpierw postawił mi przed oczy znajomych kapłanów i ich posługę wśród ludzi. Następnie usłyszałem w sercu głos: Ty też będziesz tak służył. Czułem się jak pierwsi Uczniowie, których Jezus oderwał od pracy i powołał do nowego życia. Do końca dnia moje myśli krążyły już tylko wokół tego doświadczenia. Musze przyznać, że w perspektywie miałem rozwijającą się bliższą znajomość z jedną z koleżanek i ten Boży SMS ściął mnie z nóg. Nie zabrakło też wypłakanych w ukryciu łez. Tak właśnie Jezus zasiał w moim sercu Boży niepokój, czyli ziarenko powołania. Jak się później okazało, w tym samym czasie, w katedrze odbywały się święcenia nowych kapłanów.

 

Ponieważ wciąż żywą pozostawała fascynacja pielgrzymką postanowiłem wybrać się po raz kolejny. Wypadało pójść, tym bardziej że trzeba było przemyśleć dalsze życie, podjąć jakieś decyzje, a i matura zbliżała się wielkimi krokami. Na pielgrzymce odbyłem poważną rozmowę z księdzem na temat powołania i zostawiłem sprawę Panu Bogu. Sam nie byłem pewien czy to, co wtedy czułem było rzeczywiście Jego pomysłem dla mnie. Starałem się zatem żyć normalnie, mając jednak w sercu owo niecodzienne zaproszenie. W okolicach świąt Narodzenia Pańskiego opowiedziałem o wszystkim moim Rodzicom. Szczerze mówiąc nie byli zachwyceni. Jakoś nie wyobrażali sobie mnie w roli księdza. Bali się też, że to może kolejny młodzieńczy pomysł, który prędzej czy później pryśnie jak bańka mydlana. Ja jednak podjąłem ostateczną decyzję: Po maturze idę do seminarium!

 

Im częściej rozmawiałem o tym z Rodzicami tym większy spotykałem opór. Wszedłem więc we współpracę ze znajomymi księżmi. Oni niby pod pretekstem odwiedzin nawracali moich Rodziców, którzy w końcu ulegli, pozostawiając mi wolną rękę, licząc na dojrzałość swego syna. I dzięki Bogu! W sumie była to sprawa tylko między mną i Jezusem, i do mnie należała decyzja, ale inaczej idzie się przez życie, mając wsparcie najbliższych. Nie zapomnę jednak tego, co usłyszałem wówczas od Rodziców. Tato powiedział: Pamiętaj, że jeśli masz być w przyszłości złym kapłanem to lepiej, żebyś został dobrym szewcem. Mama, mając jeszcze cień nadziei na zmianę tej decyzji, oświadczyła: Pamiętaj, że zanim dokonasz ostatecznego wyboru, drzwi tego domu są otwarte, zawsze możesz zrezygnować i wrócić. Mądrość Rodziców dała mi motywację i pewną przestrzeń wolności. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Natychmiast po przebrnięciu egzaminów maturalnych wstąpiłem do seminarium diecezjalnego, marząc o pracy na parafii. Jednak na tym sprawa się nie kończy...

Równolegle z formacją w seminarium, za sprawą mojej duchowej siostry (wówczas postulantki Sióstr Uczennic Boskiego Mistrza) oraz kleryków z Towarzystwa Świętego Pawła (z którymi studiowałem) zacząłem poznawać Rodzinę Świętego Pawła i osobę jej Założyciela – błogosławionego Jakuba Alberionego. Zafascynowała mnie duchowość, charyzmat, życie zakonne i apostolstwo, jakie prowadzili bracia i siostry. Coraz więcej czytałem na ten temat, coraz częściej rozmawiałem. Byłem jak gąbka, która łapczywie chłonie wodę. Powoli narastała też miłość do Rodziny i poczucie silnej więzi duchowej. Faktycznie w domach paulińskich czułem się jak ryba w wodzie i zawsze chętnie tam wracałem.

Po ukończeniu seminarium i obronie pracy magisterskiej przyjąłem święcenia kapłańskie i zostałem skierowany do parafii, gdzie oprócz zwyczajnych obowiązków duszpasterskich pracowałem z młodzieżą i rodzinami oraz uczyłem religii w gimnazjum. Dodam tylko, że również moi Rodzice dojrzeli do tego kapłaństwa. Cieszyli się z syna księdza i z uwagą i dumą śledzili każdy kapłański krok. W moim sercu tlił się jednak jakiś niepokój. Pytałem siebie: Czy to, co robię jest rzeczywiście wolą Bożą? Czy On chce, aby w ten sposób wyglądało moje kapłańskie życie? Nie byłem pewien tych odczuć. Pozostawała tylko modlitwa i cierpliwe oczekiwanie.

 

Ja jednak coraz częściej myślałem o Rodzinie Świętego Pawła i szukałem w niej miejsca dla siebie. Owocem modlitwy i refleksji było odczytanie na nowo woli Bożej i decyzja wstąpienia do Towarzystwa Świętego Pawła. Po trzech latach posługi biskup mojej diecezji zgodził się na opuszczenie parafii i przejście do zgromadzenia. Przełożeni zakonni otworzyli mi drzwi do życia zakonnego i umożliwili rozpoczęcie nowej drogi powołania. Czas pracy parafialnej nie był jednak czasem straconym. Bezpośrednie spotkania z ludźmi pozwoliły mi dokładniej poznać ich życie, troski i radości, zobaczyć czego pragną i za czym tęsknią. Dzięki temu doświadczeniu mogę teraz skuteczniej docierać do ich serc i trafniej odpowiadać na problemy, które przynosi codzienność.

 

Tak zacząłem nowy etap Bożej przygody, która nazywa się powołaniem w powołaniu. Jestem wdzięczny Bogu za to, że w taki, a nie inny sposób poprowadził mnie przez życie. Dziękuję Mu za to nowe światło i cieszę się, że mogę żyć we wspólnocie Paulistów i głosić Ewangelię, wykorzystując środki społecznego przekazu. Teraz pozostaje tylko droga uświęcenia, która mam nadzieje zaprowadzi mnie i moich braci do Królestwa Niebieskiego, a ludziom, którym niesiemy Dobrą Nowinę, da pokój serca i większe pragnienie Boga. Chwała Panu!

 

ks. Wojciech